Skarbnica tekstów duchowych
Zdobywaj wiedzę o ukrytej w Tobie boskości za pośrednictwem naszych bezpłatnych programów internetowych.
MISTERIA ZŁOTEGO RÓŻOKRZYŻA
DUCHOWA INSPIRACJA 2 – Alchemiczne gody Chrystiana Różokrzyża, Dzień drugi

Alchemiczne gody Chrystiana Różokrzyża, Dzień drugi – PODCAST
Przygotowałem się do drogi, założyłem białą lnianą szatę, opasałem lędźwie krwistoczerwoną przepaską i skrzyżowałem ją na ramionach. W kapelusz wetknąłem cztery czerwone róże, abym mógł zostać dzięki tym znakom szybciej zauważony w tłumie. Jako pożywienie wziąłem ze sobą chleb, sól i wodę, z których za radą kogoś rozumnego do pewnego czasu czyniłem w określonych wypadkach dobry użytek. Zanim jednak opuściłem moją chatkę, upadłem w całym swym rynsztunku i szacie weselnej na kolana i prosiłem Boga, aby pozwolił mi, cokolwiek się stanie, dotrzeć do dobrego końca. Potem, też przed obliczem Boga, ślubowałem: Jeśli z Jego łaski zostanie mi coś objawione, to nie wykorzystam tego dla zaszczytu i poważania w tym świecie, lecz jedynie dla uświetnienia Jego imienia i dla służby bliźnim. Z tą obietnicą pełen dobrej nadziei i radości opuściłem moją komórkę.
Ledwie wyszedłem z mojej komórki do lasu, kiedy wydało mi się, jakby całe niebiosa i wszystkie żywioły przystroiły się na gody. Czułem bowiem, że także ptaki śpiewały piękniej niż przedtem, a młode jelonki skakały wokoło tak radośnie, że uradowały moje stare serce […] Po pewnym czasie dotarłem na wielką zieloną równinę, na której ujrzałem trzy piękne wysokie cedry, tak rozłożyste, że oferowały wspaniały, upragniony cień, co bardzo mnie ucieszyło. Bo chociaż nie uszedłem jeszcze daleko, to jednak zmęczyła mnie wielka tęsknota. Toteż pospieszyłem ku drzewom, by troszkę pod nimi odpocząć. Lecz kiedy się zbliżyłem, zauważyłem pewną tabliczkę przytwierdzoną do jednego z drzew. Jak później stwierdziłem, delikatnymi literkami były na niej napisane następujące słowa:

Gościu, bądź pozdrowiony: jeśli słyszałeś coś o królewskich godach, rozważ następujące słowa: Cztery drogi Oblubieniec oferuje ci przez nas do wyboru, i każdą z nich – jeśli tylko nie zejdziesz na bezdroża – dojść możesz do jego królewskiej komnaty.
Pierwsza jest krótka, lecz niebezpieczna i wyprowadzi cię na różne szczyty, z których trudno ci się będzie wydostać.
Druga dłuższa, która poprowadzi cię dookoła, ale nie na bezdroża, jest równa i łatwa, jeśli z pomocą kompasu nie pozwolisz się wyprowadzić ani na lewo ani na prawo.
Trzecia jest drogą iście Królewską, która uprzyjemni twoją podróż różnymi Króla naszego dobrodziejstwami i widowiskami. Co jednak jak dotąd udało się może jednemu na tysiąc.
Czwartą drogą żaden śmiertelnik nie będzie mógł dojść do zamku królewskiego, gdyż ma ona siłę niszczącą i jest stosowna tylko dla ciał niezniszczalnych.
Wybierz zatem z tych trzech dróg, którą chcesz, i pozostań na niej zdecydowanie. Wiedz zaś, że na którąkolwiek wkroczysz, jest ci to przeznaczone nieodmiennym Losem i nie będzie ci już wolno się cofnąć bez narażenia życia na największe niebezpieczeństwo.
To tyle, co chcieliśmy, abyś wiedział. Lecz, ach, wiedz dobrze, z jak wielkim niebezpieczeństwem wybierasz się w tę drogę: albowiem jeśli czujesz się winnym choć najmniejszego wykroczenia przeciwko prawom naszego Króla, to proszę, póki to jeszcze możliwe, tą samą drogą, którą tu przybyłeś, wróć do domu jak najszybciej.
Na wszystkie strony rozważałem, czy powinienem zawrócić, czy też wybrać sobie jedną z dróg. Zastanawiałem się wprawdzie nad swoją niegodnością, lecz równocześnie pocieszał mnie sen, w którym zostałem uwolniony z wieży. Niełatwo mi jednak było polegać na śnie i stąd tak długo rozważałem to ze wszystkich stron, aż z wielkiego wyczerpania poczułem głód i pragnienie. Wyjąłem więc chleb i pokroiłem go na kawałki. Zobaczył to śnieżnobiały gołąb, który siedział na drzewie, a którego ja nie zauważyłem i który teraz, może z przyzwyczajenia, sfrunął na dół i całkiem ufnie zbliżył się do mnie, tak że chętnie podzieliłem się z nim chlebem. Wziął go też i pokrzepił mnie nieco swoim pięknem. Na ten widok jednak rzucił się na gołębia jego wróg, czarny kruk. A ponieważ nie chciał on wziąć mojego chleba, lecz tylko chleb gołębia, ten mógł się salwować jedynie ucieczką.
Ulecieli razem w kierunku południa, co tak mnie rozgniewało i zasmuciło, że niebacznie pospieszyłem za zuchwałym krukiem i tak, wbrew swojej woli, przebiegłem prawie akr jedną z opisanych dróg; kruka przepędziłem, a gołębia uratowałem.
Dopiero wtedy zauważyłem, że postąpiłem nierozsądnie i znalazłem się już na drodze, z której – pod groźbą wielkiej kary – nie mogłem już zboczyć. I choć mógłbym się jeszcze jakoś pocieszać, to najbardziej żałowałem tego, że pod drzewem zostawiłem sakwę z chlebem i nie miałem go jak odzyskać. Bo gdy tylko się obróciłem, powiał na mnie tak silny wiatr, że omal mnie nie przewrócił. Gdy jednak szedłem tą drogą dalej, to niczego takiego absolutnie nie zauważałem.
Mogłem z tego łatwo wywnioskować, że gdybym chciał zawrócić pod wiatr, to kosztowałoby mnie to życie. Dlatego cierpliwie wziąłem na siebie swój krzyż, udałem się w drogę i postanowiłem, bo przecież tak musiało być, że uczynię wszystko, aby zdążyć jeszcze przed nocą.
Ponieważ ukazywało się teraz wiele bocznych dróg, stale wyjmowałem kompas, nie chciałem bowiem ani na krok odstąpić od południka, jakkolwiek droga była chwilami tak wyboista i nieutorowana, że niemało miałem co do niej wątpliwości. W drodze cały czas rozmyślałem nad gołębiem i krukiem, nie mogłem jednak odgadnąć ich znaczenia.

Wreszcie w oddali na wysokiej górze ujrzałem wspaniały portal, do którego pospieszyłem, chociaż znajdował się bardzo, bardzo daleko od drogi. Albowiem słońce zniknęło już za górą, mnie zaś nigdzie jeszcze nie udało się znaleźć miejsca na spoczynek. […]
Wreszcie dotarłem do zamku, po tym jak przeszedłem przez trzy bramy: przy pierwszej strażnik zażądał ode mnie listu z zaproszeniem, przy drugiej musiałem oddać wodę, a przy trzeciej – sól. W ten sposób znalazłem się w przestronnej sali, gdzie zgromadził się wielobarwny tłum gości: cesarze i królowie, książęta i dostojnicy, szlachta i lud prosty, bogaci i ubodzy, a także wszelkiej maści hołota, co wprawiło mnie w niemałe zdumienie. […]
Tymczasem ten czy ów z moich znajomych zagadywał mnie: „Patrzcie no, bracie Różokrzyżu, ty też tutaj?” „Tak, moi bracia”, odpowiadałem, „łaska Boga także i mnie pomogła tu przyjść”, z czego oni bardzo się śmiali i uważali za niedorzeczne, żeby w tak drobnych sprawach potrzebować pomocy Boga.

Kiedy każdego z nich pytałem o drogę – w większości musieli się wspinać po skałach – zaczęto dąć w trąby, z których żadnej jednak nie widzieliśmy, wzywając nas do stołu. Zasiedliśmy zatem do stołu, każdy według swego uznania tak wysoko, na ile czuł się lepszym od innych. Skutkiem czego dla mnie i dla jeszcze kilku innych biednych towarzyszy z ledwością znalazło się wolne miejsce przy najniższym końcu stołu. […] Potem wniesiono jedzenie i chociaż nikogo nie było widać, to jednak wszyscy byli tak dobrze obsłużeni, że pomyślałem, że każdy gość miał swojego sługę.
A kiedy kawalarze pokrzepili się już nieco i wino pozbawiło ich wszelkich hamulców, zaczęli się przechwalać i chełpić jeden przez drugiego. Jeden chciał udowodnić to, a drugi tamto. A najgłupsi czynili najwięcej hałasu. […] Przechwalali się takimi wyczynami, jakich przy całej swej sile nie mogliby dokonać ani Samson, ani Herkules. Jeden o mały włos nie uwolnił Atlasa od jego brzemienia, inny znów chciał wydostać z piekła trójgłowego Cerbera. Krótko mówiąc, pletli niestworzone historie.
Wielcy panowie byli zaś tak naiwni, że wszystko to brali na serio. Hultaje ci stali się jednak w końcu tak zuchwali, że choć od czasu do czasu dostawało im się nożem po palcach, to nie przejmowali się tym zbytnio i jak jeden porwał złoty łańcuch, to wszyscy chcieli zrobić to samo. Widziałem jednego, który słyszał szum nieba. Inny twierdził, że widział idee Platona. Trzeci z kolei chciał policzyć atomy Demokryta. Niemało było wynalazców perpetuum mobile. Niektórzy z nich byli moim zdaniem całkiem niegłupi, zbytnio jednak ufali swemu rozumowi, na swoją zgubę.